Czarownica i łowca – zaciekli
wrogowie życzący sobie tylko jednego...śmierci. Choć ona wie, kim on jest, on –
nie zna jej tożsamości. Splot zdarzeń sprawia jednak, że zmuszeni będą odnaleźć
się w zupełnie innej roli – ramię w ramię, razem kroczyć przez życie. Aż na jaw
wyjdzie skrywana tajemnica...
Jak każda czarownica, Louise le Blanc unika chasseurów niczym
ognia. Doskonale wie, że schwytanie przez przedstawicieli tego zakonu,
polującego na kobiety jej pokroju, kończy się w jeden sposób – spaleniem na
stosie. Pech – a może przeznaczenie – chce, że w skutek pewnego nieporozumienia,
ona i Reid Diggory, kapitan chasseurów, zmuszeni są zawrzeć związek małżeński. Początkowo
takie rozwiązanie wydaje się im nie do przyjęcia, lecz upływ czasu zmienia ich
wzajemną niechęć. Choć ta nieoczekiwana metamorfoza napawa ich radością, Louise ciągle
obawia się ujawnienia Reid’owi swojej prawdziwej tożsamości. W końcu jego misją
jest tępienie czarownic...
Nie rzucać się w oczy...właśnie tak stara się zachowywać
Louise le Blanc. Aby nie być znalezioną przez morderczą matkę, aby nie wpaść w
sidła chasseurów. Jednakże jej starania, najwyraźniej, nie przynoszą oczekiwanych
rezultatów, skoro zostaje żoną chasseura, a matka, która pragnie złożyć ją w
ofierze, podąża jej tropem. Robi się niebezpiecznie, a sytuacji nie ułatwiają
rodzące się względem Reid’a uczucia.
Lou to nieokiełznana i przebiegła dziewczyna, nieco zabawna
i zdecydowanie sarkastyczna. Od pierwszych chwil widać, że jest totalnym przeciwieństwem
powściągliwego i pobożnego Reid’a, ale być może ten kontrast właśnie przyciąga
ich do siebie. Choć lubię spontaniczność i luz kryjący się w bohaterach, u
Louise chwilami było tego za dużo. Bycie nieokrzesanym potrafi być
interesujące, ale jeśli utrzymuje się pewien umiar. Tutaj trochę o tym
zapomniano.
Wśród minusów znajduje się również jej zbytnia wyrozumiałość
względem działań podejmowanych przez czarownice. Faktem jest, że i ona i Reid
osądzają swoich nieprzyjaciół zbyt surowo i skrajnie. Louise niby widzi
hipokryzję obu stron, lecz odnoszę wrażenie, że naszej bohaterce umyka bestialstwo
niektórych jej pobratymczyń. Kolejna kwestia: jej relacja z Reidem niczym się
nie wyróżnia (oczywiście poza małżeństwem łączącym tak zagorzałych wrogów). Wiadomym
było, że mają się w sobie zakochać, ale ich uczucie było dla mnie suchą
realizacją historii, jaką dla tej pary wykreowała autorka. Sama zaś Lou, mimo
kilku wyjątków, okazała się mało emocjonującą postacią.
Reid Diggory to, zaprzysiężony Kościołowi, kapitan łowców
czarownic. Mężczyzna wykonuje swą misję z ogromnym oddaniem, lecz dwuznaczny
incydent z udziałem kryminalistki stawia pod znakiem zapytania jego dalszą
karierę. Aby utrzymać stanowisko, zostaje zmuszony do jej poślubienia. Choć
wyrażenie zgody na taki krok jest istnym szaleństwem, Reid stara się być dobrym
mężem. To zaś, co początkowo stanowi smutną konieczność, zaczyna nabierać
zupełnie innego sensu, a przymus zamienia się w zainteresowanie. Przez cały ten
czas chasseur nie zdaje sobie jednak sprawy, że kobieta, której udało się
poruszyć jego serca, jest zarazem największym wrogiem. Demonicą, której może
ofiarować wyłącznie śmierć, nie miłość.
Prawy, rozsądny, uczciwy, szczery, poukładany – taki właśnie
jest Reid Diggory. Jego charakter sprawia, że częsty motyw badboy’a i grzecznej
dziewczyny występuje tu w odwrotnej konfiguracji: to on jest tym dobrym i
etycznym (choć, jak już zaznaczałam, podobnie jak Lou u czarownic, tak Reid u
chasseurów nie dostrzega zbytniej zapalczywości, tego, że bycie czarownicą nie
jest synonimem zła, że nie każda reprezentantka tej grupy zasługuje na karę),
ona tą zwodniczą i zuchwałą. Ta odwrotność jest fajna, nasz młodzieniec –
sympatyczny i na swój sposób interesujący. Niestety, jego urok (choć to słowo
na wyrost) znika pod koniec historii (wyprawa na Modraniht), a wraz z nim te wcześniejsze
przebłyski autentyczności. Efekt? Mimo że z dwójki głównych bohaterów do gustu
bardziej przypadła mi postać Reida, muszę stwierdzić, że zabrakło mu
wyrazistości, tego czegoś, co wyniosłoby go ponad bycie neutralnym.
Wśród bohaterów drugoplanowych są m.in.: Coco (czarownica i
oddana przyjaciółka Lou) oraz Ansel (miły i przyjacielski nowicjusz szkolący
się na chasseura).
Okładka – ładna...elegancka.
Podsumowując: Kościół
i polowanie na czarownice? To tematyka, która w ogóle mnie nie interesuje.
Fabuła „Gołębia i węża” zdawała się jednak na tyle obiecująca, że postanowiłam
książkę przeczytać. Czy było warto? Nieszczególnie. Po pierwsze: utwierdziłam
się w przekonaniu, że konflikt kościelno-czarowniczy to nie moje klimaty (towarzysząca
mu atmosfera jest tak dziwna, że negatywnie rzutuje na całą opowieść). Po
drugie: głównym bohaterom i ich perypetiom zabrakło polotu. Pomysł połączenia
związkiem małżeńskim łowcy i, ukrywającej swoją prawdziwą tożsamość, czarownicy
był naprawdę ciekawy, ale jego wykonanie? Przeciętne. Mimo kilku pozytywów, o
których wcześniej wspominałam, całość okazała się na tyle mało przekonująca i nudna,
że swoją przygodę z cyklem „Serpent & Dove” zakończyłam na pierwszym tomie.
Tak więc, nie polecam.
„[...] Czarownica i łowca czarownic połączeni świętym węzłem małżeńskim. Ta historia mogła się skończyć tylko w jeden możliwy sposób: stosem i zapałką. Sklęłam się za głupotę – że pozwoliłam sobie tak bardzo się do niego zbliżyć [...]”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz