To
miało być... drobne kłamstwo. Wymyślone, aby zyskać uznanie w oczach nowych
znajomych. Nie pomyślała jednak o pewnych niespodziewanych konsekwencjach...
Finley Brown od pół roku uczęszcza do Akademii
Barrington, prestiżowej szkoły z internatem. Choć właśnie tu miała spędzić
ferie, zmienia plany i wraca do domu. Niestety, na miejscu czeka ją kilka
nieprzyjemnych niespodzianek. Okazuje się bowiem, że rodzice są w separacji,
najlepsza przyjaciółka została dziewczyną jej byłego chłopaka, a rywalka z dawnej
szkoły pracuje w pensjonacie jej babci. Co gorsza, w tym samym pensjonacie
zjawia się Arthur Chakrabarti Watercress, kolega z Akademii, którego skusiły
obietnice Finley o możliwości przeżycia magicznych świąt w jej rodzinnym
miasteczku – Christmas. Problem w tym, że Christmas wcale nie jest takie
bajkowe jak twierdziła. Rozczarowany Arthur nie przyjmuje jej wykrętów i
oczekuje, że zapewni jemu i jego cioci niezapomniane Boże Narodzenie...
Finley Brown łączyła wielkie nadzieje z
Akademią Barrington, lecz nie wszystko układa się zgodnie z jej wyobrażeniami.
Jak na złość, do jej szkolnych rozterek dołączają jeszcze kłopoty rodzinne i
„towarzyskie”. I Arthur.
Finley przekonała się, że wystarczy sześć
miesięcy, aby nagromadziła się dość przytłaczająca ilość sekretów. Niemniej,
trzeba przyznać, że mimo początkowego szoku, dobrze odnajduje się w tej
sytuacji. Pracuje i próbuje wymyślić atrakcje dla swojego niespodziewanego
gościa. Nie mogę jej niczego zarzucić. Szesnastolatka daje się bowiem poznać
jako miła i nieskomplikowana postać. Fajnie przyglądało się jej perypetiom.
Dla Arthura Chakrabarti Watercressa i jego
cioci, Eshy, święta mają szczególne znaczenie. Wybór urokliwego Christmas na
ich wspólny wyjazd wydaje się więc idealnym pomysłem. Do czasu, kiedy przekonuje
się o kłamstwie Finley. Cóż za znajome doświadczenie. Czyżby czekała go
powtórka nieprzyjemnej historii z przeszłości?
O ile Finley to dosyć typowa nastolatka, nie
wyróżniająca się szczególnie swoim stylem bycia, o tyle tego samego nie można
powiedzieć o Arthurze. To poważny, powściągliwy i kulturalny chłopak, którego
maniery i sposób wysławiania się przypominają młodzieńca z innej epoki. Jakie
wywołuje wrażenie? Z jednej strony jego zachowanie jest osobliwe i sprawia, że
odróżnia się od wielu innych bohaterów literackich, jednak z drugiej – jest
zbyt sztywny. Mimo to kryje się w nim potencjał i w tych nielicznych chwilach,
kiedy pozwolił sobie na minimalną spontaniczność, był całkiem interesujący.
Bohaterowie drugoplanowi stanowią istotną
część fabuły. Są tu rodzice Finley (głównie tata – Skip), jej babcia (Jo),
przyjaciółka (Mia), były chłopak (Brody) i dawna rywalka (Ayisha), a także
ciocia Arthura (Esha). Najciekawszy okazał się wątek z rodzicami oraz Mią i
Brodym. Do gustu nie przypadł mi zaś wątek romantyczny Jo.
Okładka – może być.
Podsumowując: „No i znowu mamy święta” to
lekka, przyjemna i chwilami zabawna historia. Pozwala przyjrzeć się perypetiom
dość licznej grupy bohaterów, ale jej największym plusem jest znajomość Arthura
i Finley. Nie należy ona do kategorii tych płomiennych, zarówno przez jej
powolny rozwój jak i charakter nastolatków. Nie jest to jednak wadą i bardzo
dobrze dopasowuje się do panującej, bożonarodzeniowej atmosfery. Za minus
postrzegam natomiast (przede wszystkim) wyjazd do Norman. Mimo że epizod ten
miał swoje uzasadnienie, popsuł dotychczasowy pozytywny efekt. Pomijając to,
dobrze spędziłam czas na lekturze tej książki. Zapewne przypadnie ona do gustu
wszystkim tym, którzy lubią świąteczne opowieści. A i inni mają szansę na
całkiem fajną zabawę.
„[…] przekonałam się, że coraz większe zadurzenie się w osobie, z którą nie można być z całej litanii powodów, wcale nie sprawia, że to zadurzenie mija. Wprost przeciwnie […]”.
Na Instagramie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz