Wiele rzeczy przemawiało za tym, aby ich
znajomość zakończyła się szybciej, niż się zaczęła. Oboje to wiedzieli, a jednak
uparcie szli przed siebie. Na spotkanie z nieuniknionym...
Gdy Francessa Anfrew pierwszy raz spotkała
Dominica Browna, nie sądziła, że ten tak bardzo wpłynie na jej życie.
Zwłaszcza, że to spotkanie do najprzyjemniejszych nie na leżało. Z czasem
jednak, pierwsze, nieszczególnie wrażenie zaczęło ustępować fascynacji tym
intrygującym chłopakiem. I choć zdawało się, że jego obecność w końcu ożywi szarą
codzienność Frances, ich spokój zaczęła burzyć nieciekawa przeszłość Dominica.
Gra na fortepianie, niebawem rozpocznie studia
muzyczne, spotyka się z przyjaciółmi. Krótko mówiąc – prowadzi całkiem normalny
styl życia. I tak by faktycznie było, gdyby nie ciągła walka z nerwicą lękową,
która odciska piętno na jej egzystencji. Lecz gdy pojawia się on, coś zaczyna
się zmieniać. Frances wreszcie zaczyna czuć, że żyje. I nie zważa na
ostrzeżenia przed Dominikiem. Nawet, kiedy to on ostrzega ją przed samym
sobą.
Tym, co zwróciło moją uwagę w zachowaniu
Francessy była jej wyrozumiałość wobec Dominica (chyba mało kto byłby tak
wyrozumiały na jej miejscu). Nieco zdziwiło mnie też zbagatelizowanie powagi
sytuacji, w której się znalazła. A poza tym? Osiemnastolatka nie należy do
grona impulsywnych osób. I dobrze, bo dzięki temu unikamy scen z bezsensownymi
fochami. Ogólnie rzecz biorąc, jest spokojną, przyjazną dziewczyną, przed którą
otwiera się nowy, zaskakujący i niebezpieczny rozdział. A jak bardzo
niebezpieczny – wkrótce się przekona.
Trudna przeszłość zobojętniła go na innych
ludzi. Ale nie na nią. Farncessa ma w sobie coś, czym udaje się jej przebić
przez mur, którym się otoczył. Ta dziewczyna sprawia, że znajomość, którą Dominic
powinien był zakończyć na samym początku, zaczyna podobać się mu coraz
bardziej. A to źle. Bardzo źle...
Na pierwszy rzut oka Dominic zdaje się być
chłodnym buntownikiem. I choć w znacznej mierze nim jest, autorka nie ogranicza
się jedynie do tej charakterystyki. Dlatego też, ten pewny siebie
dwudziestoczterolatek, w obecności Francessy bywa zakłopotany, zawstydzony. To
bardzo fajny dobór cech, który sprawia, że jego postać jest inna. Po części
zaskakująca. I realna – bo nie zachowuje się jak szpanujący macho. Choć
centralnym punktem perypetii Dominica jest relacja z Frances, bardzo istotne
znaczenie okazuje się mieć jego przeszłość. Jak na razie poznajemy odpowiedzi
na kilka pytań. Inne czekają na wyjaśnienie, a jako że Dominic ma co... „wspominać”,
będzie też co wyjaśniać.
Wśród bohaterów drugoplanowych są przyjaciele
Frances oraz Dominica – dwie, całkiem nieźle zgrane grupy. Można wymienić też
sympatycznego brata głównej bohaterki – Sama. No i w tle mamy też osoby, które, mówiąc
oględnie – nie życzą najlepiej Dominicowi, a przy okazji również Frances.
Okładka – piękna.
Podsumowując: klimat „Beginning Moon” przywodzi na myśl książki zagranicznych
autorów o amerykańskich nastolatkach i młodych dorosłych. To atut, bo Jedersafe
udało się wiarygodnie odzwierciedlić tamtejsze realia. Zaletą jest również
sposób wykreowania głównego bohatera. Z umiarem ukazany został wątek
romantyczny – rozwija się on stopniowo i, co ważne, nie skupia się na erotyce.
Poruszone zaś w powieści tematy dobrze współgrają ze sobą. A minusy? Choć
autorka ma dobry styl (więc i dobrze czyta się to, co pisze), książka mogłaby
być nieco krótsza – nie widziałabym problemu w pominięciu lub skróceniu
niektórych fragmentów dotyczących znajomości Frances i Dominica. Mam też pewien
niedosyt – tak jakby czegoś zabrakło w ich historii. Lecz, jako że jest to w
zasadzie dopiero początek perypetii tej dwójki, istnieje duża szansa na to, że
kolejne części będą jeszcze lepsze.
„[…] W mojej głowie nie było nic. Nic oprócz bruneta o ciemnych oczach. I jeszcze wtedy nie wiedziałam, jakim błędem było poświęcenie mu swoich myśli […]”.
Za możliwość przeczytania książki bardzo dziękuję wydawnictwu Amare.
Na Instagramie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz