To już było: willa, przepych, samotność. To się zaczyna: dom na pustkowiu, bajeczne krajobrazy i ich trzech... A co będzie? To dopiero się okaże...
Po śmierci rodziców, jedynym żyjącym krewnym siedemnastoletniej Tiernan de Haas okazuje się być Jake Van der Berg, przybrany brat ojca. Mężczyzna proponuje jej zamieszkanie z nim i jego dwoma synami. Dziewczyna, nie mając innych perspektyw, zgadza się i przeprowadza do domu kuzynów. Początki wspólnej egzystencji do łatwych nie należą, ale w końcu Tiernan udaje się zadomowić, w sam raz przed rozpoczęciem zimy, na czas której rodzina Van der Bergów zawsze pozostaje odcięta od cywilizacji. Tym razem do ich trójki dołączy ona, ich piękna kuzynka...
Rodzice zapewnili Tiernan de Haas dostatnie życie, zapomnieli jednak o miłości. W efekcie jej wychowaniem zajęły się nianie, a jedyną osobą, która otaczała ją troską była asystentka matki. Lecz gdy poznała Jack’a, Noaha i Kaleba Van der Berg, wszystko się zmieniło. Każdy z tej czwórki zmierzał się z własnymi demonami, a przecież nic tak nie...zbliża jak podobne doświadczenia.
Cóż za „postępowa” bohaterka z tej Tiernan. Początkowo cicha, zdystansowana, małomówna, a następnie tak... odmieniona. Nadrobiła wszystkie zaległości w tym co powinna, i w tym czego nie powinna. No i kuzyni. Tacy... troskliwi. W końcu nastolatka okazała się powiewem świeżości w ich monotonnym życiu. W życiu: Jake’a, który skupił się na wychowaniu synów; Noaha, który utknął u boku ojca; i Kaleba, którego naznaczyła trauma sprzed lat. Jak oceniam tych bohaterów? Z jednej strony – można było ich polubić, zwłaszcza Jake’a i Noaha. Kaleb to bardziej problematyczna postać, do tego trochę przejaskrawiona (ta jego dzikość i impulsywność), a Tiernan - współczułam jej relacji z rodzicami. Z drugiej – pewne ich decyzje są dla mnie nieakceptowalne i ten aspekt dominuje moje postrzeganie tej czwórki.
Wśród postaci drugoplanowych pojawia się opiekuńcza i dosyć przebojowa Mirai, asystentka matki Tiernan.
Okładka – ładna.
Podsumowując: czytając opis książki, byłam ciekawa jak autorka rozwinie tę historię. Z pewnością pomysł był interesujący, niestety, całość przekreślił wątek erotyczny. I nie dlatego, że był źle napisy. Wprost przeciwnie – widać, że Penelope Douglas wie, jak opisywać takie sceny. Niemniej, wybór postaci do tego wątku, idiotyczne tłumaczenie Tiernan jej seksualnych ekscesów i bezkrytyczna akceptacja bohaterów wobec powstałej relacji, wykracza poza granice tego, co z kolei ja mogę zaakceptować. Nie pojmuję czemu miała służyć ta część fabuły, głównie w kontekście późniejszego olśnienia Tiernan (bo czemu miała służyć autorce, wiadomo - im bardziej kontrowersyjnie tym lepiej). Na korzyść nie wpływa też dalsza część powieści (po zakończonej zimie), która była nudnawa. Negatywnie postrzegam epizody z polowaniem na dzikie zwierzęta. Bonusowe sceny (poza początkiem tej dotyczącej Kaleba) nie wnoszą nic istotnego (część poświęcona Jake’owi jest wymuszona i nieprzekonywująca). A poza tym, historia niepotrzebnie została przeciągnięta. W efekcie - książka zapowiadała się naprawdę nieźle, miała kilka dobrych momentów, ale to za mało, abym mogła ocenić ją wyżej. Było więc tak sobie. I z niesmakiem.
„[...] z każdym dniem coraz bardziej tracę siły, by się jej oprzeć. I nienawidzę siebie za to. A jej nawet bardziej. Za bycie kimś, kogo nie mogę mieć [...]”.
Na Instagramie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz